Kiedy poprzez szumy i trzaski w eterze spiker, charakterystycznym zaśpiewem,
ogłaszał światu, że to "Radio Luxemburg, Station of the Stars" ,
zamierałem przed głośnikiem radia w nowohuckim mieszkaniu na osiedlu C2 i
nic innego w tej chwili nie mogło mnie od niego oderwać. Zanikająca i
powracająca fala mogła przecież w każdej chwili przynieść kolejny przebój
lub kolejnego wykonawcę "naszej muzyki". Oczywiście był to rock and roll
w całej ekspresji, prostocie, swoistym akcencie i dynamice, z pulsującym
rytmem o charakterystycznym pochodzie basu, żywcem wyjętym z jazzowego boogie-woogie.
Tak było nieco później, dwa, trzy lata po pewnym wydarzeniu, które wprawiło
mnie i moich licealnych kolegów w osłupienie szybko przekształcone w
permanentny stan podniecenia.
Tym wydarzeniem był występ "Big Billa" Ramseya na "II Festiwalu Muzyki
Jazzowej" w 1957 roku w Sopocie. Słuchaliśmy tego nieco później,
kiedy winylowy LP z niebieską nalepką, z kronikarską zawartością tego festiwalu,
pozwolił nam przeżyć, razem z tłumem wyjącym w tle muzyki, pierwszego rock and rolla niemal "na żywo".
Trudno opisać jakie piorunujące wrażenie wywarło to na nas czternasto-,
piętnastolatkach. Pamiętam, że na każdej przerwie w naszym "salonie" -
męskiej ubikacji, nasz kolega Maciek po raz enty odstawiał nam "Caldonię"
Ramseya, naśladując jego głos, jak nam się wydawało, wręcz fantastycznie.
A przecież do tej pory był dixieland, który uwielbialiśmy, był Louis
Armstrong, Ella Fitzgerald, Chris Barber, Acker Bilk i wielu, wielu innych, wówczas
jeszcze dokładnie nie rozpoznanych, wszak na to czas przyszedł później, by znanym frazom
nareszcie przypisać odpowiednie wykonawcy nazwisko.
Z muzyką, najpierw jazzową, później wspomnianym rock and rollem, wiązała się
druga fascynacja - zauroczenie sprzętem do jej odtwarzania. W domu miałem
walizkowy, rozkładany gramofon (zwany wówczas adapterem, poprzednika
słynnego i powszechnego nieco później "Bambina") o nazwie "Karolinka".
Chyba pierwszy magnetofon, który w pełni obsługiwałem, znajdował się
w "Próżniaku" (tak nazywaliśmy klub TPPR), który odwiedzaliśmy właśnie
dla magnetofonu "Melodia". Dla magnetofonu, bo muzyka zapisana na taśmach,
to były powszechne pieśni masowe, produkty typowe dla socrealizmu oraz
oficjalnie dopuszczona przez szczelne sito cenzorskie muzyka w wykonaniu
orkiestr radiowych i piosenkarzy typu Janusz Gniatkowski czy Natasza Zylska.
Pani kierowniczka klubu nabrała do mnie zaufania i kiedy pojawiałem się
w drzwiach, dawał się słyszeć pomruk radości, z zaplecza wyłaniał się
magnetofon i z wielkim namaszczeniem zabierałem się za jego uruchomienie.
W 1959 roku - jak wspomniał Piotr Nitecki - została otwarta piwnica
młodzieżowa, prowadzona przez harcerską drużynę wodniaków, w celu
zgromadzenia brakujących pieniędzy na letni obóz nad Jeziorem Gardyńskim ,
koło Mikołajek. Po kilku wizytach w piwnicy, zamiast do upadłego wywijać
rocka, zajmowałem się najczęściej puszczaniem muzyki z płyt na bardzo
prymitywnym adapterze. Bezwzględnie największym rarytasem był singiel (oryginalny)
wytwórni RCA, zawierający słynny "Jailhouse Rock" w wykonaniu samego
Elvisa Presleya. W jedno popołudnie można go było usłyszeć od kilku do
dwudziestu kilku razy. Była to jedyna zachodnia płyta, przynoszona przez
kolegę, który zresztą miał ksywę "Presley". Radość trwała kilka tygodni.
Któregoś razu dokonano wręcz zamachu na płytę. W trakcie jej odtwarzania
ktoś wyłączył korki, a ktoś inny w tym samym czasie zgarnął płytę z
adaptera i tyle ją widzieliśmy.
Nasza piwnica nie znajdowała uznania w oczach dorosłych. Raczej cieszyła się
złą sławą, chociaż z dzisiejszej perspektywy patrząc, to było grzeczne kółko
różańcowe. A jednak bywały i takie momenty, jak niespodziewane naloty rodziców
w celu wygarnięcia swojego małolata z tego kręgu zepsucia. Byliśmy na to
przygotowani. Zanim rodzice zdołali w ciemności, po niewygodnych schodach,
dotrzeć do wnętrza, już zainteresowany był uprzedzony. Pamiętam jak kiedyś
wpadli niespodziewanie rodzice Zygmunta. "Oko" już dało cynk i nasza koleżanka
Halina szybko wepchnęła go pod stos kurtek i płaszczy. Rodzice zlustrowali wszystkie
zakamarki i nie znajdując Zygmunta, raczej zadowoleni, szybko wyszli.
Latem 1960 roku przypadała 550 rocznica bitwy pod Grunwaldem i jednym z elementów
hucznych obchodów były, rozrzucone gwiaździście wokół historycznych pól, obozy
młodzieżowe. Byłem tam również. Nasz obóz - czyli młodzieży województwa krakowskiego
- położony był nad malowniczym Jeziorem Jeziorak, w pobliżu wsi Urowo.
Dlaczego o tym piszę? Bo tam zetknąłem się z kolejnym sprzętem nagłaśniającym.
Każdy obóz, zatem i nasz, dwa, czasem trzy razy w tygodniu, odwiedzał radiowęzeł
na kołach czyli wojskowy samochód propagandowy ciągnący za sobą agregat
prądotwórczy. W ten sposób gdzie by nie stanął, miał swój prąd i przez wielkie
megafony słowo i muzyka rozlegały się na całą okolicę. Natychmiast pojawiłem
się koło tego wynalazku, a kiedy moje wielkie zainteresowanie zostało prawidłowo
odczytane z moich wytrzeszczonych oczu i obsługujący ten kram żołnierz pozwolił
mi przekroczyć próg (dokładnie: wejść po schodkach) do tego cudownego świata,
moje rozbiegane oczy wyszukały natychmiast przedmiot największego pożądania,
czyli magnetofon "Smaragd" (produkcji NRD), dwubiegowy (9,5 obr/min oraz 19obr/min).
Od tej chwili do zakończenia zgrupowania czekałem niecierpliwie na każde kolejne
pojawienie się wehikułu. Szybko przejąłem od żołnierza, zresztą ku jego radości,
pełną obsługę, zaznaczałem krążki z najlepszą dla nas muzyką (było ich niestety niewiele)
i mój podobóz dostawał w przestrzeń to, co było ulubione. Za trzecią czy
czwartą wizytą okazało się, że żołnierz, przecież niewiele od nas starszy,
też został już zainfekowany nową muzyką i miał stosowną, swoją taśmę. Wybrana
przeze mnie grupa najbliższych i zaufanych mogła wysłuchać prawdziwych rock
and rolli tyle, że w drzwiach radiowęzła, bo swoją taśmę żołnierz bał się - co
było przyjęte ze zrozumieniem - puszczać przez megafony.
Jakoś tak zimą 1960 roku zaczęły się moje kontakty z muzyką na żywo. Chłopcy w XII
liceum grywali na świetlicy. Jurek miał chody u Pana Rozmusa w Ognisku Muzycznym i
ciągle przynosił stamtąd jakieś instrumenty. Oczywiście jeszcze obowiązywał jazz.
Ja miałem w domu gitarę i żmudnie ćwiczyłem według "Szkoły" na ten instrument ale
brakowało mi cierpliwości. Kiedy pewnego razu Jurek przyniósł kontrabas było wielu
chętnych, by popisywać się wygibasami przy szarpaniu strun. Wtedy i ja popróbowałem
i przyznam, że bardziej mi odpowiadał niż moja gitara. Zresztą na gitarze grał już
Zygmunt a dublowanie nie było wskazane. Kiedy wreszcie pojawiła się w świetlicy
perkusja (też chyba Jurek przytaskał ją z Ogniska) i udało mi się kilka razy jej
dosiąść,
zrozumiałem, że nie chcę grać na niczym innym, że na perkusji będę mógł
wyrazić się muzycznie w zgodzie z moją wewnętrzną energią.
Przychodził do nas Witek Robotycki ze swoją wspaniałą trąbką, Andrzej Sajdak siadywał
do pianina. Przychodzili też inni, których już dziś dokładnie nie pamiętam, ale bywało,
że czasem skład wyglądał zupełnie okazale (piano, trąbka, klarnet, gitara, bas, perkusja)
i w granym utworze pojawiało się tyle dynamiki, harmonii, właściwego jazzowi rozkołysania
i wspólnej improwizacji, że ciarki po plecach chodziły.
I nastąpił ten moment opisany wcześniej. Od "Big Billa" Ramseya zaczęła się pełna
fascynacja Rock'N'Rollem, chociaż wtedy jeszcze nie było pełnej świadomości, że to już
to na zawsze, ale była pewność, że to nasza muzyka.
Jednak przejście nie było natychmiastowe, nie mogliśmy zdradzić jazzu. Zresztą, myślę, że
tak naprawdę , nigdy tak się nie stało. Zawsze czułem jazz w sobie, zresztą miał tyle odcieni.
Często jazz i rocka grali ci sami muzycy. Tyle, że pełna wiedza na ten temat przyszła
później, a na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wiele grup rockowych
charakteryzowały elementy jazzu, przynajmniej jazzowa improwizacja. To zresztą szeroki
temat , nie na ramy tych wspomnień, zatem nie będę go rozwijał.
Wtedy, na początku lat sześćdziesiątych my jazzmani trochę wstydziliśmy się tego, że ta
nowa muzyka, choć wyrasta między innymi z pnia jazzowego, to jest trochę prymitywna. Poza
tym oficjalne źródła (czytaj: starszego pokolenia) i to wcale nie polskie lecz amerykańskie,
próbując uspokoić zatroskanych obywateli, informowały wszem i wobec, że to taki wybryk
młodzieży, potrwa kilka tygodni i się skończy.
Zostaliśmy jednak przy tej naszej nowej muzyce, bo okazała się nie do odrzucenia, okazała
się być z każdym dniem coraz bardziej nasza - pierwszych powojennych nastolatków, pokolenia,
które chciało mieć coś swojego, chciało tworzyć i nawet przekazywać (dlaczego nie?) wzorce dorosłym.
To wszystko i jeszcze więcej dotarło do nas dopiero nieco później. W tym pierwszym okresie rock
and rolla dominowała zdumiewająca fascynacja, pełne utożsamienie i całkowita, wręcz organiczna niemożność odrzucenia.
Zatem po krótkim czasie, zostawiając sobie jazz do słuchania i przeżywania w domu, czy w krakowskim
Jazz Klubie, oficjalnie rzuciliśmy się do grania tego, czego chcieliśmy coraz bardziej z coraz
większą grupą podekscytowanych odbiorców.
Pierwszym wokalistą naszego, jeszcze szkolnego zespołu, był Zygmunt śpiewający oczywiście kilka
piosenek Elvisa. Pamiętam, że między innymi były to: "Dixieland Rock", "Blue Suede Shoes"
czy "Jailhouse Rock".
Muzyka, którą graliśmy i muzyka, którą słuchaliśmy pochłonęła nas zupełnie. Dużą ilość ważnych
dla nas wykonawców jak Louis Armstrong, Ella Fitzgerald, Bill Haley, Elvis Presley Pat Borne i
wielu innych, miał w swojej zwiększającej się stale kolekcji, właśnie Zygmunt.
Byłem głodny tej muzyki, więc żeby częściej korzystać z jego zasobów wymyśliliśmy pewien sposób
transmisji z domu Zygmunta do mojego. Zygmunt podłączył dwa przewody z wyjścia swojego gramofonu
do gniazda telefonicznego, ja odwrotnie, z gniazda telefonicznego dwa przewody do wejścia w radiu
(znakomity na tamte czasy odbiornik "Tatry" miał taką funkcję pod osobnym klawiszem). Dzwoniliśmy
do siebie, a gdy nastąpiło połączenie odkładaliśmy na bok zbędne przecież słuchawki i Zygmunt włączał płytę.
Odtwarzanie w moim radioodbiorniku było znakomite. Kiedyś w trakcie takiej audycji wpadł do mnie mocno
zaaferowany mój młodszy sąsiad, pytając na jakiej stacji tak grają, bo on nie może tego złapać.
Trwało to kilka miesięcy, aż wreszcie któregoś dnia wpadli do mojego mieszkania pracownicy
telekomunikacji dla jakichś czynności sprawdzających linię telefoniczną. Kiedy zobaczyli dwa
przewody przypięte do gniazda telefonicznego wiedzieli już - jak się później okazało - że to
właśnie tego szukają.(ponoć bardzo im się przegrzewała centrala telefoniczna). Niestety, od
tego dnia nie było już mowy o prywatnych transmisjach muzyki.
Na próbach i obsługiwaniu wieczorków tanecznych w szkołach we "Violince" i innych miejscach,
zeszły nam miesiące do lata 1961 roku.
Jeszcze pod koniec wspomnianego obozu z 1960 roku, ustaliłem z komendantem, że na następny
obóz za rok namówię kolegów z zespołu na wspólny wyjazd. Tak się też stało. Wprawdzie nie
wszyscy ale część z nas chętnie wzięła w tym udział. Obóz miał miejsce nad Jez. Głębokim koło
Międzyrzecza na Ziemii Lubuskiej (patrz zdjęcia).
|
|
Po powrocie z obozu, od września rzuciliśmy się z nowym zapałem do gry i już jako "Biała Gwiazda"
byliśmy wkrótce rozpoznawalni wśród rówieśników nawet na ulicy.
Nigdy nie spodziewałem się, że w pewnym sensie, zaczniemy przynależeć do grupy nietykalnych.
Pewnego dnia o zmierzchu spacerowałem z dziewczyną wzdłuż terenów, które wyznacza dziś ulica
Kocmyrzowska. Oczywiście wówczas były to wertepy, miejsce raczej odludne i nieoświetlone. W pewnym
momencie naprzeciw nas pojawiła się grupka około siedmiu andrusów. Niedwuznacznie szli prosto na nas,
a swoją postawą dawali do zrozumienia, że należy się ich bać. Sytuacja patowa, byłem bez szans.
Sprężyłem się w sobie i gotowałem się na przykre niespodzianki. Kiedy stanęliśmy naprzeciw siebie,
prowodyr grupy, rosły chłopak, przyjrzał mi się uważnie, po czym uśmiechnął się niespodzianie i
usłyszałem: - A to ty Wacuś?! Dorzucił jeszcze jakieś słowa uznania względem urody dziewczyny i
popędził swoją gromadkę dalej. Kiedy przeszli, doszły nas jeszcze jego wyjaśnienia: - Co, nie
poznaliście go? To przecież perkusista z "Białej Gwiazdy".
Reszty już nie usłyszałem, ale od tego momentu zrozumiałem, że w jakiś sposób i nasza dynamiczna
muzyka faktycznie łagodzi obyczaje, a młodzi muzycy grający dla swoich rówieśników są w pewien
sposób przez nich wyróżniani.
Mój przypadek nie był odosobniony. Wtedy, a także po latach, wielu wspominało podobne momenty.
Grając naszą muzykę zasłużyliśmy na uznanie, podziw i ochronę rówieśników.
Trochę mnie to w zrozumiały sposób połechtało a moja świadomość przynależności do rozpoznawalnej
grupy o nazwie "Biała Gwiazda" stała się zdecydowanie pełniejsza.
Magnetyzm Rock'N'Rolla trwa do dziś. Kiedy oglądam czasem turnieje taneczne, to zawsze największe
emocje we mnie wzbudza właśnie ten taniec, ta muzyka, a para tańcząca w tym rytmie wykonuje,
według mnie, najpiękniejsze figury. Muzyka, która miała być fanaberią trwającą kilka tygodni,
stała się po przeszło pięćdziesięciu latach, bezsprzecznie dziedzictwem światowej kultury o
niepodważalnych zasługach dla rozwoju współczesnej muzyki rozrywkowej. Bardzo mnie to raduje,
a widząc swoją i moich kolegów (w szerokim ujęciu, mając na myśli wszystkich kolegów z krakowskich
zespołów) cząstkę w jej propagowaniu, skreśliłem tych kilka słów.
Wacław Kraszewski kwiecień 2009 Szczecin
|